Piątunio

W końcu nie było takiego nocnego zamieszania, panowie nie chrapali i wyspałem się.

Śniadanko, leki, obchód i wolne :) Leżę i jest dobrze. Czuję się jakby nic się nie stało. Kazali mi siadać na skraju łózka na chwilę bo później przyjdzie pani rehabilitantka i przejdę się do toalety. Żegnaj kaczko!

Obiad wszamałem cały. Była zupa jarzynowa, jakiś kotlet zmielony, papka z ziemniaków, ogóreczki i na deser chyba kasza z jakimiś warzywami, nawet dobra. Do wyboru zawsze jest herbata słodzona lub nie i jakiś kompot lub kawa inka z mlekiem. Po wszystkim przyciąłem komara.

Ocknąłem się na rehabilitację. Najpierw ćwiczenia, taka rozgrzewka. Jednym nadgarstkiem potem drugim, bark, ręka, stopa, głowa. Założyłem klapeczki i w drogę. Toaleta była 15m od sali, no to lecę. Radość minęła po 5m jak się zapociłem, zadyszałem w oczach się zaczęło ściemniać. Odczekałem i tak po 10 min może dotarłem. Myślę sobie, stojąc się nie wysikam bo ciśnienie skoczy, padnę, zaleję się więc usiadłem. Powrót też trwał trochę. Uczucie ogólnie słabe, biegałeś, latałeś a teraz gorzej niż dziadek koło setki.

Magiczna godzina 17:30 i przyjechała kolacja. Zostawiłem sobie kromkę na wieczór bo przecież piątunio i na pewno zgłodnieje najbardziej koło 22. Zadzwoniłem do żony by dowiedzieć się czy będzie męczyć wieczorem netfliksa bo jak nie to ja sobie może na coś popatrzę. Przy ograniczeniu do najniższej rozdzielczości da się film obejrzeć zużywając około 300mb. Włączyłem więc komedię Agent i pół. Szału nie było ale wieczór minął.